Tak, tak. Dobrze widzicie, nadal nie zakończyłam swoich romansów z mydłami świata. Zaczęło się wszystko od rozgrzanego do czerwoności Włocha Lorenza (klik), potem był romantycznych Hiszpan Esteban (klik), a teraz ONA - Sonam. Hinduska, która niewątpliwie zdominowała w tej chwili moją kabinę prysznicową...
To nie jest łatwa miłość, uwierzcie mi. Ale to nie Sonam temu winna, a świat, który odmawia nam wspólnych chwil rzucając kłody pod nogi - a to woda zimna, a to brak światła (łazienka bez okna), a to kolejka długa (ta wielopokoleniowa rodzina...). Same widzicie, że nie jest nam lekko, gdy tymczasem nam się marzy romans niczym w filmach Bollywood! W rytmach porywających do tańca, z dźwiękiem bransoletek w tle, z tańcem i śpiewem, z chwilami pełnymi wzruszenia! Ech..
Narzekam Wam, chociaż nie powinnam, bo mimo trudności było nam dobrze ze sobą. Sonam potrafiła zadbać o moja wymagającą skórę - miękką, puszystą pianą otulała moje ciało pozbywając się wszelkich zanieczyszczeń, przy czym nie wysuszając mnie na wiór. Nie pozostawiając po sobie żadnego osadu. Cudowny, orzeźwiający, delikatny cytrusowy zapach sprawiał, że upał nie był dla mnie tak straszny...
Przy czym muszę dodać, że Sonam tak samo jak Esteban nie wymięka, trzyma fason do końca, nie ślimaczy się, nie 'ciapcioli'. A jej wygląd zewnętrzny powala! Jest niewątpliwą ozdobą łazienki. Żałuję tylko, że tak samo jak jej poprzednicy dość szybo znika, zmydla się szybko - a może to ja nie mam szczęścia do romansów?
Te ulotne chwile pod prysznicem, które miałyśmy tylko dla siebie uświadomiły mi jak bardzo będę tęsknić za mydłami tej marki. Mam nadzieję, że kiedyś powrócą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jestem wdzięczna za każdy pozostawiony komentarz, mam nadzieję, że miło spędziłeś czas czytając mojego bloga :)