Miodowy balsam do ciała firmy Korana

Hej!
Z dzisiejszą recenzją wstrzymywałam się długo... Dawałam temu balsamowi mnóstwo szans. Nie sprostał jednak moim oczekiwaniom na całej linii :(


Miodowy balsam firmy Korana znajduje się w miękkiej tubce. Opakowanie jak widać bardzo proste, łatwo z niego wydobyć produkt. Zamknięcie łatwo jest otworzyć, ale nie otwiera się samo, dzięki czemu nie trzeba sie obawiać, że np. otworzy się w torbie podczas podróży.

Zapach produktu miał być miodowy (a wiecie jak uwielbiam miodowe produkty!) - kluczowe słowo to miał... Dla mnie zapach jest niesamowicie sztuczny, miodopodobne coś, niesamowicie mocne, długo czuć go na skórze, bardzo długo!


Konsystencja bardzo fajna - typowo balsamowa, ładnie się ją rozprowadza po ciele, nie smuży, dobrze się wchłania. Gdyby nie zapach aplikacja byłaby przyjemnością... 

Producent opisuje produkt w ten sposób:
Kosmetyk stworzony dla skóry suchej i wrażliwej, wzbogacony o miód lipowy, który zmiękcza i wygładza skórę odżywiając ją i łagodząc podrażnienia. Zawarty w balsamie ekstrakt z drzewa Tara natychmiastowo i długotrwale poprawia stopień nawilżenia jak również reguluje proces złuszczania naskórka prowadząc do poprawy jej wyglądu. Olej migdałowy obecny w balsamie sprawia, że skóra staje się elastyczna.

I niestety moja skóra zupełnie nie zgadza się z tym opisem! Wiecie, ze mam suchą skórę, która potrzebuje dużej dawki nawilżenia - tu tego nie dostałam nic a nic. Przyjemne nawilżenie obecne jest tylko chwilę po aplikacji. Potem mam tylko suchość, suchość i jeszcze więcej suchości :(.
Moje nogi po tygodniu z tym balsamem były w dotyku prawie jak papier ścierny - było gorzej niż jakbym niczym nie smarowała! Nie mam zamiaru więcej go używać i tak za długo zwlekałam z odstawieniem go dając mu szansę..


Skład:
AQUA, COCO CAPRYLATE/CAPRATE, CAPRYLIC/CAPRIC TRIGLYCERIDE, ALMOND OIL, STEARYL ALCOHOL, SODIUM PCA, GLUCOSE, UREA, GLUTAMIC ACID, LYSINEGLYCINE, ALLANTOIN, LACTIC ACID, PROPYLENE GLYCOL, HONEY, GLICERINE, HYDROLYZED CAESALPINIA SPINOSA GUM, CAESALPINIA SPINOSA GUM, DECYL COCOATE, CETEARYL GLUCOSIDE, GLYCERYL STEARATE, CERA ALBA, PHENOXYETHANOL, ETHYLHEXYLGLYCERIN, PARFUM, BENZYL ALCOHOL, COUMARIN, LIMONENE, LINALOOL
 
Cena za 150 ml to 20 zł na stronie producenta.
 

Iva Natura - piankowy demakijaż

Hej!
Niedawno opisywałam Wam żel marki Iva Natura, który ja wolę wykorzystywać do innych celów - no cóż do ciała to u mnie mydełka rządzą ;). Kto nie w temacie zapraszam TUTAJ.
Dziś chcę Wam opisać kolejny produkt tej firmy i myślę, że nie ostatni, bo zrobiła na mnie na prawdę dobre wrażenie!


Organiczna certyfikowana pianka do mycia twarzy z esencji kwiatów lukrecji uprawianych na żyznych równinach środkowej Anatolii, w Konyi. Lukrecja z Konyi zbierana na równinach prowincji Konya z dala od ludzkich osad oraz ośrodków przemysłowych jest bogata w kwas glicyretynowy i flawonoidy. Lukrecja hamuje powstawanie melaniny, co zapobiega tworzeniu się przebarwień.


Pianka jak widzicie znajduje się w prostym opakowaniu. Pompka robiąca piankę działa bez zarzutu - nie zacina się, daje sporo piany, woda nigdzie nie cieknie, pompka nie 'strzela', tylko ładnie dozuje produkt. 
Grafika tak samo jak przy żelu pod prysznic bardzo prosta. Mi ogólnie odpowiada :)

Zapach jest ziołowy i bardzo subtelny, szybko się ulatnia. Większość osób, które ostatnio były zniechęcone zapachem lawendy pewnie ucieszy ta wiadomość. Sama produkt ma fajną konsystencje - jest to lekka pianka, która bardzo długo utrzymuje się w takiej postaci. To dla mnie nowość. Z reguły tego typu kosmetyki bardzo szybko traciły konsystencje stając się po prostu płynem, tu tego nie ma.




Jednak najważniejsze jest działanie! A ono znowu pozytywnie zaskakuje. Pianka z łatwością domywa cały makijaż zostawiając cerę dogłębnie oczyszczoną. Bez podrażnień! Wystarczy chwila masażu ta pianką (co jest bardzo przyjemne) i nawet maskara ulega jej sile. Producent wprawdzie ostrzega przed kontaktem z oczami, jednak po wymianie maili okazało się, że jest to po prostu jedno z tych ostrzeżeń, które muszą być zawarte na opakowaniu. W końcu każdy produkt może podrażnić - nawet te skierowane specjalnie w te okolicę (kogo z Was nigdy nie podrażnił płyn micelarny/nigdy nie łzawiły oczy po demakijażu?).
Moje oczy nie są specjalnie delikatne, jednak mojej mamy już tak. Obyło się bez podrażnień, bez dyskomfortu, bez wysuszenia oczu. Cała cera była za to oczyszczona (i to już po pierwszym myciu). 

Dodatkowo pianka nie wysuszyła mojej skóry, za co bardzo się z nią polubiłam. Stosuję ją też do porannego odświeżania i oczyszczania - tutaj również bardzo dobrze się spisuje. Brak pojawiających się niespodzianek jest chyba najlepszym na to dowodem. Oczyszcza skutecznie a jednocześnie jest bardzo delikatna. Zwolennicy szybkiego mycia twarzy będą zachwyceni - nie potrzebny olejek/dwufazówka/micel/mleczko po którym następnie trzeba poprawiać jeszcze żelem lub mydłem - tutaj całą robotę robi jeden produkt.






Skład: Aqua, Rosa damascena (Rose) Flower Distillate*, Cocamidopropyl Betaine**, Citric Acid**, Benzyl Alcohol (And) Dehydroacetic Acid**, Glycyrrhiza iconica (Licorice) Extract (AP), Saponaria officinalis (AP), Aesculus hippocastanum Extract (AP), Sodium Benzoate**, Myrtus communis*, Thymus vulgaris*

*Organic Certificated **Approved For Organic Cosmetic AP:Anatolian Plant

Koszt tej pianki do 39 zł na stronie producenta - KLIK.
Niestety nie mogę ocenić na jak długo mi jej starczy, jednak tak po wadze myślę że spokojnie na jeszcze miesiąc. Więc minimum 2 miesiące codziennego (rano i wieczorem) używania. Wydaje się w porządku, nie?

Róż i już

Hej!
Myślę, że nie mam co dłużej zwlekać z tą recenzją... Róż Flamingo marki Earthnicity towarzyszy mi od prawie dwóch miesięcy i wiem jedno - pokochałam go! 


Nie mogę uwierzyć, że kiedyś nie stosowałam róży. Wyglądałam przez to dość blado i tak... chorowicie ;). Teraz róż to nieodłączny element mojego makijażu, a ja moja twarz prezentuje się promiennie, zdrowo i od razu nabiera przyjemniejszego wyrazu. Przez długi okres czasu stosowałam róże prasowane, bałam się trochę sypanych, myślałam, że ich nie ogarnę i będę wyglądała jak klaun. A tu proszę, teraz tylko sypańce są w mojej kosmetyczce!

Jednym z nich jest różo Flamingo od Earthnicity. Producent opisuje go jako ciepły, brzoskwiniowo - różowy odcień z delikatnymi drobinkami. To po niego sięgam teraz non stop, uwielbiam fakt jak wpasowuje się w moją karnację. Dodatkowo, wbrew moim wcześniejszym obawom, sypana forma okazała się bardzo prosta w obsłudze. Jeszcze nie zdarzyło się bym zrobiła sobie nim krzywdę.


Aplikacja jest prosta - wysypuję odrobinę na wieczko, maczam pędzel, obsypuję nadmiar i nanoszę róż na policzki. Powtarzam te wszystkie czynności, aż do uzyskania efektu, który najbardziej mi odpowiada. Na co dzień wystarcza mi jednorazowa aplikacja, tylko takie muśnięcie.

Róż jest idealnie zmielony, pięknie się nim pracuje, łatwo go rozcierać, stapia się ze skórą. Pigmentacja jak to przy minerałach jest świetna, a co za tym idzie - produkty te są niesamowicie wydajne. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się go zużyć ;). Dodatkowo róż świetnie trzyma się na twarzy prawie cały dzień, nie uczula i nie podrażnia

Porobiłam Wam mnóstwo zdjęć na mojej twarzy, żebyście sami mogli ocenić jak się prezentuje w różnym oświetleniu :).


Koszt takiego słoiczka o wadzę 3,5g to niecałe 60 zł. Czy warto? Ja jestem zachwycona, jednak wybór należy do Was :)

Niby żel, a jednak głównie szampon!

Hej!
Iva Natura jest marką, o której mało kto słyszał. Myślę jednak, że to tylko etap przejściowy bo ich produkty są warte uwagi. Jak sami piszą:
Certyfikowane, organiczne kosmetyki Iva Natura powstają na bazie esencji ziołowych i olejków roślin uprawianych w naturalnych ekosystemach Anatolii. Większość z nich jest uprawiana na dużych wysokościach i nawadniana najczystszą źródlaną wodą, płynącą z odludnych górskich źródeł. To właśnie tam, w górskim ekosystemie, rozwijają się w bogatej w tlen atmosferze. Dzięki wyjątkowym cechom regionu Anatolii, wykorzystywane w kosmetykach Iva Natura rośliny dostarczają naszym produktom unikalnych i wyjątkowych cech.



Do tego bardzo proste, klasyczne opakowanie, których jedyną wadą jest brak możliwości podejrzenia ile produktu zostało w środku (oczywiście nie dotyczy to ich kremów do twarzy). Plastik jest dobry jakościowo, nie pęka nawet podczas upadków, nie wyślizguje się z dłoni. Etykietka pozostaje jak nowa, nic jej nie rusza, co mnie cieszy bo osobiście nie znoszę gdy moje kosmetyki pod prysznicem wyglądają jakbym je wyciągnęła psu z gardła...

Ogromna butla żelu o intensywnym zapachu lawendy - prawdziwej lawendy, nie żadne oszukaństwo! Jednak z racji swojej mocy nie każdemu przypadnie do gustu - ja podczas kąpieli z nim mam wrażenie jakbym wylała na siebie parę kropli olejku eterycznego. Także teraz pewnie rozumiecie jaka to moc ;). To właśnie ta lawenda skłoniła mnie do eksperymentów, ale o tym za moment! Chcę Wam jeszcze powiedzieć o świetnej konsystencji tego produktu. To żelowy żel. Taki maksymalnie żelowy (chyba wszystko w tym produkcie jest takie maksymalne, intensywne, podkręcone...). Co mam na myśli? A to, że żel ten jest tak gęsty, że jak nie przerwiecie przy wylewaniu go łączności z resztą zawartości to 'wciągnie' go do środka. Żel dzięki temu nie ucieka z dłoni bo nie rozlewa się przez palce, po prostu trzyma się razem (albo jak niektórzy mówią trzyma się kupy).
Dzięki temu produkt jest baaardzo wydajny!


Kiedyś już o tym Wam mówiłam, zwłaszcza przy okazji recenzji produktów marki Biolaven, że moja skóry głowy bardzo dobrze reaguje na lawendę. Ba! Nawet lepiej niż bardzo dobrze. Jest ukojona, włosy przestają lecieć, nie ma żadnego swędzenia, przetłuszczanie się nie nasila, skóra głowy po takim myciu zawsze jest odświeżona, oczyszczona i zadowolona. Więc gdy tylko poczułam zapach tego żelu wiedziałam, że muszę go w ten sposób spróbować! Jak tylko to zrobiłam to przepadłam i więcej do ciała go nie użyłam (ale parę razy było, więc później - czyli niżej - je Wam opiszę).
Skóra głowy zareagowała jak zawsze - pełne zadowolenie! Włosy na długości też się nie zbuntowały, były oczyszczone, ale nie plątały się, nie były suche, nawet bez odżywki nie brakowało im blasku. Po prosu wszystko zagrało tak jak powinno :).


A jak to było z myciem ciała? W końcu do tego (poniekąd :p) jest ten żel... Otóż fajnie - skóra oczyszczona, brak podrażnień, brak jakiegoś szczególnego wysuszenia - moja sucha skóra wymusza jednak na mnie bym użyła balsamu (ale wiecie - w ten sposób działa też woda, którą mam w domu). Zapach nie utrzymuje się zupełnie, ani na ciele, ani na włosach. 

Skład:

Po prostu fajny produkt!
Jego koszt to 49 zł za 400 ml i można go kupić na stronie producenta - KLIK.

Aktualizacja włosowa - sporo zdjęć...

Hej!
Pamiętacie jak ostatnio pisałam, że chcę wyprostować włosy by ocenić ich długość? Prawie wyszło ;).
Nie ma dobrej prostownicy, a poza tym od tamtego czasu sporo włosy podcięłam, więc w sumie za wiele się nie dowiedziałam, ale co nieco można zobaczyć na poniższych zdjęciach. Zrobiłam ich sporo, bo kolor zmienia się niczym kameleon na nich ;).









A jak Wasze włosy w tym miesiącu? Macie jakieś jesienne problemy? Mnie dotknęło wypadanie, ale już się normuje :).

Mojito od rana

Są takie poniedziałki, które od rana zapowiadają kłopoty... 
Nie ma wtedy innej rady jak całkowicie je przeobrazić. Mi dziś pomaga w tym mojito. Czasami trzeba i już.

źródło - KLIK

A gdy nam się ta metoda spodoba bez problemu możemy stosować ją codziennie, nawet gdy jesteśmy kierowcą. Bez żadnych konsekwencji. Mało tego - można nawet powtarzać ją parę razy dziennie! Jednak przyznaję, że to pobudka jest dzięki temu wyjątkowo przyjemna. Bo kto nie lubi soczystych, pobudzających zapachów od rana? Tego cudownego uczucia świeżości? W minionych upałach była to niezwykle przyjemna porcja orzeźwienia.


Mydła marsylskie (bo to nich przecież mowa) od zawsze podobały mi się z wyglądu. Wszystkie kostki są na prawdę śliczne, uwielbiam te tłoczone napisy. Przyznam, że aż szkoda mi ich używać. A nie tracą wyglądu długo, nie są to mydła, które się rozpadają - kostki są przyjemnie twarde i wydajne.
Pianę dają przyjemną, ale nie jest jej powalająca ilość. Za to spełniają swoją funkcję - myją ;). Nie wysuszają przy tym zbytnio skóry, przynajmniej ja nie odnotowałam zwiększenia suchości (a, że moja skóra suchą jest to wiecie). Balsam jednak załatwia sprawę.


Jest jednak jeden problem - zapach utrzymuje się stanowczo za krótko! Cudowne orzeźwienie obecne pod prysznicem znika, gdy tylko nasze ciało osuszy ręcznik. No cóż, chyba nie można mieć wszystkiego... Na razie cieszę się tą kostką i poprawia mi ona humor swoim zapachem i ceną - niecałe 8 zł! Po prostu warto spróbować, a kupić można np. TU.

Skład:
sodium palmate, sodium palm kernelate, aqua, parfum, butyrospermum parkii, glycerin, sodium chloride, tetrasodium EDTA, tetrasodium editronate, limonene, benzyl benzoate, benzyl alcohol, citral, geraniol, citronnellol, linalool, CI 11680, CI 74260


Też lubicie sobie zacząć dzień od mojito?

Ślimak w roli głównej

Hej!
Pewnie zauważyliście, że szał na ślimaka trwa ;). Fakt, że do tej pory widziałam go tylko w kosmetykach azjatyckich, które jakoś mnie do siebie nie przyciągają. Jednak polska marka - Orientana postanowiła ten składnik przemycić i swoich kosmetykach. Co z tego wynikło? Zobaczcie same :)


Krem dodatkowo umieszczony był w kartoniku, na którym były wszystkie informacje o produkcie. Zrobiłam zdjęcia, jednak po tych prawie dwóch miesiącach używania stwierdziłam, że mi się nie podobają... A więc teraz nie mam zdjęć już kartonika, a krem od środka ma ślady używania. Tak czasami bywa, mam nadzieję, że Was to nie zrazi, wszystkie informacje od producenta i tak przetoczę poniżej :).

Jak już wyjaśniłam sprawę kartonika czas na ocenę samego słoiczka. Może na zdjęciach się taki nie wydaje jednak jest on bardzo masywny, a co za tym idzie dość ciężki. Na szczęście dodatkowo jest dość odporny - upadł mi raz z wysokości 1,5 metra i przeżył! A ja się cieszyłam, że ominął moją nogę ;). 
Jak dla mnie opakowanie wygląda ładnie, minimalistycznie, elegancko. Nie ma co się nad nim rozpisywać bo i nie bardzo jest nad czym - wszystko widać na zdjęciach, nic nie ukryłam (oprócz kartonika oczywiście...).


Producent zachwala go następująco:
Całkowicie naturalny krem z optymalną zawartością wysokoskoncentrowanego, najlepszej jakości, oczyszczonego śluzu ślimaka. Ma szerokie spektrum działania - intensywnie regeneruje, ujędrnia, optymalnie i długotrwale nawilża każdy rodzaj cery. Krem efektywnie pomaga w walce ze starzeniem się skóry, zwiększając jej uelastycznienie, jędrność i wygładzając zmarszczki. Skutecznie redukuje przebarwienia, szczególnie plamy pigmentacyjne i wspomaga niwelowanie blizn. Wyrównuje koloryt cery.

SKŁAD: Aqua (woda), Coco Caprylate/Caprate, Propanediol (otrzymywany z ziaren kukurydzy), Snail Secretion Filtrate (śluz ślimaka), Prunus Amygdalus Dulcis Oil (olej ze słodkich migdałów), Glycerin (gliceryna pochodzenia roślinnego), Glyceryl Stearate Citrate, Sucrose Stearate, Polyglyceryl-4 Cocoate, Camellia Kissi Seed Oil (olej z kamelii japońskiej), Tocopherol (witamina E), Butyrospermum Parkii Butter (masło shea), Cetearyl Alcohol, Boerhavia Diffusa Root Extract (ekstrakt z punarnavy), Sodium Hyaluronate (kwas hialuronowy), Cetyl Alcohol (alkohol cetylowy), Sodium Ricinoleate, Xanthan Gum, Sodium Phytate Sodium Benzoate (naturalny konserwant), Potassium Sorbate (naturalny konserwant), Citric Acid (kwas cytrynowy), Parfum (kompozycja zapachowa hypoalergiczna).

Nie wiem jak Wam, ale mi się podoba to co widzę!



Jak ma się to do rzeczywistości? Zacznę może od zapachu - mi on bardzo przypadł do gustu, jest słodkawy, delikatny, szybko się ulatnia, jednak podczas nakładania sprawia mi przyjemność, nie nudzi się, nie męczy. Konsystencja też jest fajna - nie trzeba dużo brać kremu ze słoiczka bo bardzo ładnie się rozprowadza, nie smuży, przy czym szybko się wchłania pozostawiając przyjemne uczucie wygładzenia. Oprócz tego zyskujemy od razu delikatne napięcie skóry (to z zakresu tych przyjemnych, kojarzących się z jędrnością i młodością). Nie mogę pominąć też kwestii nawilżenia, przy mojej suchej skórze jest to bardzo istotne, które jest świetne. Prawda jest taka, że po prawie dwóch miesiącach stosowania tego kremu nie mogę się codziennie nadziwić jak miękka i gładka jest moja cera! Niesamowicie przyjemne uczucie.

Co ważne krem ten świetnie współpracuje z minerałami, nie warzą mi się, nie spływają, nie ma smug i innych niedogodność. Współpraca idealna dla mojej pięknej cery.

Dodatkowo krem mnie nie podrażnił, nie zapchał, nie uczulił. Za to pomógł mi przy podrażnieniach wywołanych przez co innego. Nie ukrywam - polubiłam się z nim bardzo, cieszę się, że jest tak wydajny, ponieważ oznacza to, że nie będę musiała się z nim za szybko rozstawać :).

Koszt tego kremu o pojemności 50 ml do 60zł (bez gorsza) na stronie producenta - KLIK.

Słabo, słabo, słabiutko

Hej!
Nie wyrabiam ostatnio z niczym... Jestem na etapie szukania pracy w zawodzie, która nie będzie umową - zlecenie. Łatwo nie jest, czasu pochłania to od groma, dlatego też za bardzo na blogu się nie pojawiam. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni i sytuacja się unormuje... Jednak nie chcę Was zajmować swoimi problemami, dziś przybywam z recenzją dezodorantu ałunowego firmy Alva.


Po tytule możecie już się domyśleć co o nim sądzę. Słaby jest bardzo...
Jego niby egzotyczny zapach jest dziwny, niby cytrusy, ale w sumie nie wiadomo co, średnio przyjemny. Jednak zniosłabym go z pewnością bo słabo się utrzymuje (właściwie to za chwilę znika) gdyby ten deo działał jakoś.

Jednak - nie działa.
Nijak, zupełnie, zero.
Nie chroni ani przed zapachem ani przed poceniem. Odnoszę nawet wrażenie, że jak go użyję to zapach pojawia się szybciej.
OKROPNOŚĆ.


I mogłabym o nim pewnie powiedzieć coś jeszcze, ale nie chcę. Nawet myśleć o nim nie chcę.

Saszetkowo - ziołowy peeling do ciała

Hej!
Jak się czujecie dziś? Ja miałam koszmary w nocy i jestem jakaś nieogarnięta, rozbita. Może zbyt wiele ważnych spraw mam teraz na głowie i mózg sobie nie radzi ;). Jednak wiecie, że ja nie lubię zadręczać Was swoimi problemami, więc porzucam ten temat i przechodzę do meritum. A jest nim ziołowy peeling do ciała w saszetce. Wiecie doskonale, że bardzo lubię to rozwiązanie, przetestowałam już niezłe grono tych saszetek (KLIK) i nie zamierzam przestać. Żadna krzywdy mi nie zrobiła, co najwyżej za bardzo nie działała. Za to było ich sporo co sprawiły, że byłam zadowolona, do tego niska cena - czego chcieć więcej?


Nie będę się rozpisywać na temat saszetki - jaka jest każdy widzi. Dla mnie przede wszystkim jest wygodna. Opakowanie nie pęka, nie przecieka, korek jest szczelny, bez problemu można wycisnąć wszystko co znajduje się w opakowaniu, a za tym nie ma marnowania.
Pojemność też fajna by przetestować produkt - 100 ml tego peelingu starczyło mi na czterokrotne użycie na całe ciało i jeszcze jedno do samych nóg. Biorąc pod uwagę cenę - ok 6 zł (bez promocji, a wiecie, że promocje to sprzymierzeniec każdej kobiety i wtedy można dostać te saszetki nawet po 3 zł) uważam, że to fajna opcja. Zwłaszcza, że mój ulubiony peeling domowy kawowy nieźle brudzi, tutaj tego nie ma, nie muszę sprzątać łazienki po wyjściu spod prysznica.


Peeling ten pachnie ziołowo ;). Kto był w szoku? 
Jednak nie jest to zapach ziół mi znany, przeplata się w nim jeszcze jakaś inna, jakby cierpka nuta. Fajne to daje wrażenie pod prysznicem - takie orzeźwiające, odświeżające - zwłaszcza jak się lubi takie zapachy, ja lubię.
Jego konsystencja jest żelowa, jednak jest po brzegi wypchany różnymi drobinkami - mniejszymi białymi i twardszymi, większymi brązowymi i delikatniejszymi. Całość jest dość delikatna, ale skutecznie można wygładzić nią ciało. Jednak jest mały warunek - lepiej robić to na sucho, inaczej za bardzo nie odczujemy efektów zabiegu, a byłoby szkoda bo jest przyjemny.


Ciało zyskuje na wygładzeniu i jędrności. Po takim zabiegu pięknie wchłania balsam, jednak co ciekawe wcale nie jest on jakoś bardzo potrzebny, skóra nie jest wysuszona, ale oczyszczona. Nie ma mowy o podrażnieniach.

Skład widoczny poniżej:

Jestem zadowolona z tego peelingu, to był przyjemny czas z nim pod prysznicem :).
Saszetka ta pochodzi ze sklepu Zielony Kredens.

Znacie ten peeling?