Mój ratownik

Moje dłonie ostatnimi czasy nie mają łatwego życia. W ciągu dnia wielokrotnie je moczę, mają cały czas kontakt z produktami do dezynfekcji, a w międzyczasie nie ma nawet możliwości użycia kremu. Nic więc dziwnego, że te wszystkie czynniki na moją suchą skórę działały destrukcyjnie. Nie wspominając już o niskich temperaturach, które zawsze miały na mnie zły wpływ. A więc od jakiegoś miesiąca pojawiał mi się regularnie problem suchych, pękających, piekących dłoni. Nic przyjemnego... Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy pojedyncza aplikacja dzisiejszego bohatera posta sprawiła, że problem znikał, a następne odsuwały go na jeszcze dalsze tory. Żałuję, że nie mogę aplikować go częściej bo pewnie już dawno zapomniałabym o wszystkich nieprzyjemnościach... Ale do rzeczy - przedstawiam Wam krem do rąk marki Santaverde.


Krem o pojemności 50 ml znajduje się w tubce z odkręcanym korkiem - największa wada tego produktu! Jak ja nie lubię tego odkręcania - zakręcania.... Ech, ale da się przeżyć, zwłaszcza z takim działaniem. Kolejną wadą jaką wyszukałam jest zapach - dla mnie dość dziwny, ale nie nieprzyjemny. Trochę jakby apteczny, słodkawy, nie wiem do czego można by go porównać. W każdym razie u mnie przez ten zapach zamiast 5+ jest tylko 5. Bo wiecie - działanie to on ma po prostu rewelacyjne!


Już na wstępie opisałam Wam jakie on potrafi robić cuda. Regeneruje, nawilża, chroni, szybko się wchłania (po posmarowaniu dłoni od razu mogę pisać na klawiaturze komputera), nie pozostawia tłustej warstwy, nie klei się, dłonie dzięki niemu są aksamitne. Dba też świetnie o skórki wokół paznokci nawilżając je i zapobiegając ich odstawaniu. Krem ten radzi sobie nawet ze skrajnymi postaciami jak moje. I w tym wszystkim najlepsze jest to, że działa ekspresowo. Jest niczym kompres ratunek w kryzysowych sytuacjach. 

Mimo małej pojemności (która jest plusem bo mogę mieć go zawsze przy sobie) ma całkiem niezłą wydajność. Używam codziennie odkąd do mnie przybył (czyli ponad miesiąc) i jakoś nie za bardzo zauważyłam by coś ubyło. A to wszystko dzięki temu, że wystarcza trochę większa kropla (mniej niż na zdjęciu poniżej).


Skład: Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Alcohol*, Cetearyl Glucoside, Cetearyl Alcohol, Prunus Amygdalus Dulcis Oil*, Butyrospermum Parkii Butter*, Glycerin, Cocos Nucifera Oil*, Betaine, Theobroma Cacao Seed Butter*, Xanthan Gum, Hippophaea Rhamnoides Fruit Extract*, Cistus Incanus Flower/ Leaf/ Stem Extract*, Sodium Cetearyl Sulfate, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, P-Anisic Acid, Ascorbyl Palmitate, Levulinic Acid, Sodium Levulinate, Silver Sulfate, Sodium Hydroxide, Lavandula Angustifolia Oil, Parfum**, Limonene, Linalool, Citronellol, Geraniol, Citral, Benzyl Benzoate.

Cena niestety zaczyna się od 50 zł.

Miałyście do czynienia z kosmetykami Santaverde?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jestem wdzięczna za każdy pozostawiony komentarz, mam nadzieję, że miło spędziłeś czas czytając mojego bloga :)