Aktualizacja włosowa

Zdałam sobie sprawę, że ostatnią aktualizację włosową robiłam Wam parę miesięcy temu... Myślę, że pora to zmienić ;)


Włosy jak widać lubią się kręcić, a ja im w tym za bardzo nie przeszkadzam. Przydałoby się podciąć końcówki po zimie, widać rozdwojenia... I znów muszę rozejrzeć się za henną, chociaż muszę przyznać, że teraz bardziej ciągnie mnie do naturalnych farb. Macie jakieś doświadczenia z naturalną koloryzacją włosów?

Do twarzy mi z melisą?

Kosmetyki z Domu Cudownej Melisy mają w sobie coś magicznego (i to nie tylko przez tą słodką nazwę). Ciągnęło mnie do nich odkąd pierwszy raz ujrzałam je na blogu Anuli, długo jednak nie mogłam zrealizować swoich zamiarów. W końcu Anuś przysłała mi cały zestaw w prezencie, a ja prawie od razu (no zdjęcia przecież....) przystąpiłam do testów. O mydełkach, pomadce do ust i szamponie w kostce mogliście już przeczytać wcześniej. Pora więc przedstawić ostatni produkt z mojej gromadki - jest nim odżywczy krem do cery suchej.


Producent zapewnia:
Ekologiczny odżywczy krem do codziennego stosowania. Docenią go głównie osoby o suchej, szorstkiej skórze, odzyskując jej miękkość i delikatność.
Przygotowany z czystego hydrolatu z melisy wraz z olejkiem melisowym oraz z suszonych liści melisy i oliwy z oliwek. Zawiera naturalny emulgator z zarodków pszenicy.

Sądząc po opisie, produkt idealny dla mnie! A więc na prawdę chciałam jak najszybciej się do niego dorwać ;) W kartoniku ukrył się plastikowy słoiczek. Jest lekki a jednocześnie bardzo wytrzymały. Ma grube ścianki i ogólnie jest taki inny od znanych mi opakowań - tak inny, że musiałam Wam o tym wspomnieć ;) (na zdjęciach może nie być to tak widoczne...).


Słoiczek ten skrywa ciekawe, pachnące wnętrze! Pachnie oczywiście cudowną, orzeźwiającą, cytrynową meliską. Zapach nie jest zbyt intensywny, dzięki czemu nie męczy, nie pozostaje też długo na skórze.

Krem ma dość zbitą, bardzo kremową (tak wiem, powtarzam się), niby tłustą konsystencję. Skąd to niby? Otóż krem przy rozprowadzaniu nie sprawia wrażenia tłustego, wchłania się pięknie, praktycznie do matu, nie pozostawia żadnej warstwy. Jednak gdy użyjemy go w gorący dzień (a bardziej - będziemy w rozgrzanych pomieszczeniach) cera się delikatnie świeci i wtedy bez problemu określiłabym go jako krem tłusty. Ale tylko wtedy, w normalnych warunkach nie odnosi się takiego wrażenia.


Najważniejsze jest jednak jego działanie. Krem ładnie nawilża i odżywia cerę. Fajnie spisywał się w okolicach oczu - tutaj najbardziej widoczne było odżywienie. Skóra jest gładka i elastyczna a sam krem współpracuje z minerałami, dzięki czemu mogę malować się bez problemu. I takim działaniem cieszyłam się przez grudzień i większość stycznia. Potem przyszedł kryzys całej mojej skóry i mocno mnie wysuszyło - suche skórki wszędzie :/ Wtedy okazało się, że krem ten nie daje sobie rady z moją suchuteńką skórą. :( A tak go lubiłam...

Jeśli jednak Twoja skóra nie jest tak sucha jak moja - warto go spróbować. Choćby dla tej aksamitności i elastyczności jaką daje  - bo tego wrażenia już od jakiegoś czasu nie uświadczyłam.

Skład:

Krem mnie nie zapchał i zrobił mi nic złego. Nie poradził sobie jednak z kryzysem, a więc nie mogę na niego liczyć tak jakbym chciała...

Jeśli jesteście zainteresowani kosmetykami z melisy zajrzyjcie TUTAJ, z tego co się orientuję tylko tu można je dostać :) (gorąco polecam pomadkę do ust, mydełko to czysto melisowe i szampon!).

Alaffia tym razem w kostce

Wiem, że niektórych dziwi moja przedłużająca się nieobecność. No cóż - mnie samą to trochę dziwi. Ale w ubiegłym tygodniu w pracy było ciekawie, potem był weekend u Anuli :) a w poniedziałek wyrywałam ósemkę... I od poniedziałku chodzę spuchnięta i mocno obolała. I na prawdę ciężko się pisze na klawiaturze jedną ręką, podczas gdy druga zajęta jest ciągle podtrzymywaniem zimnych kompresów bo tylko one przynoszą jako taką ulgę. I jak już się żalę to powiem Wam, że mam serdecznie dość papek, chcę normalnego jedzenia! A dzisiaj tłusty czwartek i nie mogę liczyć na to że dam radę zjeść jakiegoś pączka. Ech, smutno mi przez to, więc dzisiaj recenzja zgodnie z moim nastrojem. Przedstawię Wam mydło w kostce marki Alaffia - miałam kiedyś mydło w płynie tej marki i bardzo lubiłam (klik). Kostka niestety nie dorównała swojemu poprzednikowi.


Mydełko zapakowane jest w papier, który co ciekawe zupełnie nie przepuszczał jego zapachu, musiałam go otworzyć by się przekonać co mnie czeka pod prysznicem ;) Sama nazwa ananaska na opakowaniu sprawiła, że moje myśli dryfowały w egzotyczne klimaty. I na sucho, faktycznie wyczuwałam tą słodką, orzeźwiającą nutę! Jakież było jednak moje zdziwienie gdy pod prysznicem czar zapachu prysł i kostka pachnie jak szare mydło... 


Na szczęście zapach to największa wada tej kostki. Reszta jest w porządku. Mydło ma ciekawą konsystencję - na sucho jest super gładkie i jakby pudrowe w dotyku. Na morko za to daje mnóstwo aksamitnej piany, która otula ciało. Dzięki niej czas spędzony pod prysznicem jest bardzo przyjemny. Dodatkowo kostka może zostać użyta do depilacji - daje idealny poślizg maszynce. 
Ciało jest dobrze oczyszczone, a zapach szarego mydła nie pozostaje na skórze (ufff). Mydło to nie wysusza też skóry. To przyjemna kostka.
Nadaje się też do mycia twarzy, ponieważ nie podrażnia oczu i nie ściąga nieprzyjemnie skóry. Za to radzi sobie z domywaniem makijażu.
 
Skład:

 Podsumowując - jestem zaskoczona zapachem, reszta jest w porządku. Szału nie ma, ale jest ok ;)

Mój ratownik

Moje dłonie ostatnimi czasy nie mają łatwego życia. W ciągu dnia wielokrotnie je moczę, mają cały czas kontakt z produktami do dezynfekcji, a w międzyczasie nie ma nawet możliwości użycia kremu. Nic więc dziwnego, że te wszystkie czynniki na moją suchą skórę działały destrukcyjnie. Nie wspominając już o niskich temperaturach, które zawsze miały na mnie zły wpływ. A więc od jakiegoś miesiąca pojawiał mi się regularnie problem suchych, pękających, piekących dłoni. Nic przyjemnego... Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy pojedyncza aplikacja dzisiejszego bohatera posta sprawiła, że problem znikał, a następne odsuwały go na jeszcze dalsze tory. Żałuję, że nie mogę aplikować go częściej bo pewnie już dawno zapomniałabym o wszystkich nieprzyjemnościach... Ale do rzeczy - przedstawiam Wam krem do rąk marki Santaverde.


Krem o pojemności 50 ml znajduje się w tubce z odkręcanym korkiem - największa wada tego produktu! Jak ja nie lubię tego odkręcania - zakręcania.... Ech, ale da się przeżyć, zwłaszcza z takim działaniem. Kolejną wadą jaką wyszukałam jest zapach - dla mnie dość dziwny, ale nie nieprzyjemny. Trochę jakby apteczny, słodkawy, nie wiem do czego można by go porównać. W każdym razie u mnie przez ten zapach zamiast 5+ jest tylko 5. Bo wiecie - działanie to on ma po prostu rewelacyjne!


Już na wstępie opisałam Wam jakie on potrafi robić cuda. Regeneruje, nawilża, chroni, szybko się wchłania (po posmarowaniu dłoni od razu mogę pisać na klawiaturze komputera), nie pozostawia tłustej warstwy, nie klei się, dłonie dzięki niemu są aksamitne. Dba też świetnie o skórki wokół paznokci nawilżając je i zapobiegając ich odstawaniu. Krem ten radzi sobie nawet ze skrajnymi postaciami jak moje. I w tym wszystkim najlepsze jest to, że działa ekspresowo. Jest niczym kompres ratunek w kryzysowych sytuacjach. 

Mimo małej pojemności (która jest plusem bo mogę mieć go zawsze przy sobie) ma całkiem niezłą wydajność. Używam codziennie odkąd do mnie przybył (czyli ponad miesiąc) i jakoś nie za bardzo zauważyłam by coś ubyło. A to wszystko dzięki temu, że wystarcza trochę większa kropla (mniej niż na zdjęciu poniżej).


Skład: Aloe Barbadensis Leaf Juice*, Alcohol*, Cetearyl Glucoside, Cetearyl Alcohol, Prunus Amygdalus Dulcis Oil*, Butyrospermum Parkii Butter*, Glycerin, Cocos Nucifera Oil*, Betaine, Theobroma Cacao Seed Butter*, Xanthan Gum, Hippophaea Rhamnoides Fruit Extract*, Cistus Incanus Flower/ Leaf/ Stem Extract*, Sodium Cetearyl Sulfate, Tocopherol, Helianthus Annuus Seed Oil, P-Anisic Acid, Ascorbyl Palmitate, Levulinic Acid, Sodium Levulinate, Silver Sulfate, Sodium Hydroxide, Lavandula Angustifolia Oil, Parfum**, Limonene, Linalool, Citronellol, Geraniol, Citral, Benzyl Benzoate.

Cena niestety zaczyna się od 50 zł.

Miałyście do czynienia z kosmetykami Santaverde?

Aż chce się go zabrać do łóżka!

Są zabiegi w pielęgnacji ciała, które uwielbiam i nie potrafiłabym z nich zrezygnować... Należy do nich balsamowanie. Wiem, że jestem z tym raczej wyjątkiem i większość osób raczej się do tego zmusza. Ale dla mnie namaszczanie się cudownie pachnącymi produktami, które odżywiają i nawilżają moją skórę to po prostu bajka! Uwielbiam wmasowywać w swoje ciało wszelkiego rodzaju balsamy, masła, olejki. A niektóre z nich sprawiają, że nie mogę się doczekać kolejnego razu... Takim produktem jest dzisiejszy regenerujący balsam orzechowy od Fresh&Natural.


W tym niepozornym słoiczku skrywa się bajkowe wnętrze! Gdy odkręcimy pokrywkę i uporamy się już z folią zabezpieczającą (jak widać na zdjęciach ja miałam z tym problem...) czeka nas niespodziewany widok. Balsam przypomina wnętrze czekolady Aero. Jest taki napompowany :) Używanie go to ciekawe odczucia - jest lekki i jednocześnie treściwy. Rozsmarowuje się go lekko po ciele a on wnika ekspresowo w skórę. Nie pozostawia po sobie tłustej warstwy, za to dogłębne nawilżenie, morze miękkości i niesamowitą gładkość! Mój W. gdy po raz pierwszy posmarowałam się tym balsamem był mocno zdziwiony gdy głaskał mnie po nodze (Jakaś ty gładka! Co zrobiłaś?). A musicie wiedzieć, że regularnie szczotkuję ciało, używam peelingów i nie spodziewałam się, że moja skóra może być jeszcze bardziej gładka!


Jednak nie tylko bajeczne odżywienie skóry sprawia, że balsam ten ciągle przewija się w moich myślach. Jego niesamowity zapach sprawia, że mam ochotę ciągle go czuć na sobie (niestety wsmarowany w ciało zanika po ok godzinie :(...). Orzechowy, smakowity, otulający, nie za słodki, ma w sobie coś co sprawia, że nie da się nim znudzić. W domu używam tego balsamu tez jako kremu do rąk by móc częściej czuć ten zapach. Po prostu niesamowity i uzależniający.


Do tego wszystkiego prosty, naturalny skład i mamy produkt idealny do ciała. Jestem nim oczarowana i po ciężkim dniu jak wracam z pracy myślę o tym by wreszcie nasmarować się nim, wbić w pidżamkę i hop do łóżka. Jestem w nim zakochana, stąd ten walentynkowy wpis ;)
Już dawno nie trafiłam na balsam do ciała który by mnie tak oczarował.

Wady? Cena u producenta wynosi za 250 ml (ale są i 500 ml i to te radzę Wam kupować, bo 250 to stanowczo za mało na takie cudo!) 49,90. Jednak na doz.pl możecie go dostać już za 37,49 :)


Miałyście kiedyś produkt do ciała, który tak Was zauroczył?

Woda różana od Make Me Bio

Wszystkie wiemy jak ważne jest tonizowanie skóry. Nie zawsze jednak pilnowałam tego jak należy - potrafiłam zapomnieć o toniku, lub świadomie pomijałam go w pielęgnacji. To wszystko działo się jeszcze za czasów przed przejściem na naturalną stronę mocy ;). Teraz nie zaniedbuję tego etapu i moja skóra jest mi za to wdzięczna - w końcu wszystko co robię razem sprawia, że mogę się cieszyć czystą i zadbaną cerą. 
Moim ostatnim ulubieńcem był tonik od Iva Natura, o którym mogłyście przeczytać TU. W jego składzie również widnieje woda różana, a więc z jeszcze większą ciekawością podchodziłam do czystej wersji bez żadnych dodatków. Kosmetyk ten otrzymałam od mojej Anuli - ona uwielbia tą wodę i możecie przeczytać o niej na jej blogu o TU. Czy podzieliłam jej uczucia w stosunku do tego produktu? O tym możecie się przekonać już dziś! ;)


Zacznę od paru słów od producenta:
Woda różana to idealne rozwiązanie wielu problemów kosmetycznych. W starożytności dodawano kilka jej kropel do kąpieli, aby pieściła ciało i zmysły. Doskonale zastąpi tonik, dając ukojenie suchej i zmęczonej skórze.

Hydrolat z róży damasceńskiej – działa tonizująco i odżywczo. Regeneruje zmęczoną i dojrzałą cerę, przywracając jej naturalny blask. Głęboko oczyszcza, zmniejszając zmiany trądzikowe, a także rozjaśnia cerę. Uelastycznia naskórek, widocznie wygładza, a także doskonale nawilża. Po naniesieniu na włosy, sprawia że stają się one bardziej elastyczne, zregenerowane i odżywione. Działa kojąco na zmysły, dzięki pięknemu, utrzymującemu się przez długi czas, różanemu zapachowi. Może być także nakładany na włosy, dzięki czemu będą one sprężyste, pełne blasku i miękkie w dotyku.
Przeznaczona dla: Wszystkie rodzaje skóry
Efekty: Skóra odżywiona, wygładzona i oczyszczona.

Sposób użycia: Po umyciu twarzy, skórę zwilżyć hydrolatem. Stosować rano i wieczorem lub częściej w zależności od potrzeb. Wygodny atomizer pozwala na równomierne nałożenie produktu.

Skład: Rosa Damascena (Róża Damasceńska) Water
 

Zacznę może od tego co mi się pierwsze nasunęło przy kontakcie z tym produktem po tym jak wcześniej używałam toniku od Iva Natura. Otóż spryskiwacz daje tutaj dużo mocniejszy strumień, nie jest to przyjemna mgiełka, dlatego nie stosuję hydrolatu bezpośrednio na twarz tylko psiukam na wacik. A to niestety przekłada się na wydajność, która po prostu jest gorsza. I to by było na tyle jeśli chodzi o porównania ;)

Teraz kwestia zapachu - nie każdy przepada za zapachem róży. Ja też nie jestem wielką fanką, ale nie drażni mnie - perfum bym takich nie chciała, ale w kosmetykach jest ok. Zapach tej wody jest jednak inny - oczywiście nadal różany, ale kwaskowaty, doprawiony delikatną ostrością. Ciekawa sprawa - osobom, które nie przepadają za klasyczną różą radzę spróbować - tutaj mamy coś innego :)


A teraz rzecz najważniejsza - działanie. Po użyciu tej wody zdarza mi się zapomnieć o kremie jeśli od razu go nie nałożę... A wszystko przez nawilżenie jakie daje! Skóra jest oczyszczona, delikatnie napięta (napięcie z gatunku tych przyjemnych - uczucie jędrności i dobrego nawilżenia skóry). Po dłuższym używaniu mam wrażenie, ze cera jest bardziej promienna i taka wypoczęta - a przy moim obecnym trybie życia to duży plus! Uwielbiam stosować ją z rana, a zresztą co ja gadam - uwielbiam ją stosować o każdej porze dnia. To produkt godny polecenia - więc polecam!

Dr Organic - odżywka z olejem arganowym

Przyznaję się, ostatnimi czasy słaba ze mnie włosomaniaczka. Nadal olejuje, jednak wcierek moja skóra głowy nie widziała od wieków, a na stanie jak mam jedną odżywkę to już jest dobrze... Ostatnimi czasy służyła mi wiernie odżywka marki dr.organic, którą dostałam od Anulki. Przyznaję, że podchodziłam do niej bardzo ostrożnie - głównie przez olej arganowy, z którym moje włosy mają mieszane relacje... Co z tego wynikło? Zapraszam do czytania dalej :)


Odżywka znajduje się w plastikowej butelce o pojemności 265 ml z porządnego plastiku (a polska naklejka jest z tych niezniszczalnych), który nie jest za twardy, dzięki czemu łatwiej ją wydobyć. Poza tym produkt nie zalega na ściankach, tylko elegancko spływa. Ułatwia to idealna konsystencja - nie jest za rzadka (nie przecieka przez palce, nie ucieka) i nie jest za gęsta (łatwo się ją rozprowadza i łatwo spłukuje). 

Ciekawy też jest zapach - dość wyrazisty, męski ze świeżymi nutami (jakby mięty). Prawdopodobnie na dłuższą metę by mi przeszkadzał, jednak nie pozostaje na włosach.


Odżywka mimo niepozornej konsystencji śmiało mogłaby robić za maskę - należy do tych kosmetyków ciężkiego kalibru. Nałożona zbyt blisko skóry głowy zapewni fenomenalny przychlap. Za to rozprowadzona na długości potrafi zdziałać cuda. Kwestia tego jak bardzo nasze włosy lubią argan. Moje niezbyt, a mimo wszystko odżywka spisuje się bardzo dobrze - włosy są miękkie, błyszczące, łatwo je rozczesać. Za to na włosach mojej mamy - WOW. Mama ma sztywne, siwe włosy - gdy użyje tej odzywki bardzo zyskują na miękkości i blasku. Wyglądają jakby wyszła od fryzjera po mocno odżywczym zabiegu regeneracyjnym. Stają się takie sprężyste jak w reklamach. Jestem pod wrażeniem i żałuję, że u mnie nie uzyskałam takiego efektu...


Skład:
Aloe barbadensis leaf juice, Aqua, Cetearyl alcohol, Olea europaea (Olive) oil, Glycerin, Brassicamidopropyl dimethylamine, Aspartic acid, Argania spinosa (Argan) oil, Argania spinosa (Argan) extract, Citrus aurantium dulcis, Eugenia caryophyllus (Clove) leaf oil, Pelargonium graveolens (Geranium) oil, Citrus limon peel oil, Pogostemon cablin (Patchouli) oil, Cinnamomum zeylanicum (Cinnamon) leaf oil, Aniba rosaeodora (Rosewood) oil, Mentha arvensis herb oil, Citrus nobilis (Mandarin) peel oil, Vanilla planifolia (Vanilla) fruit extract, Mentha spicata herb oil, Kigelia Africana fruit extract, Hibiscus sabdariffa flower extract, Adansonia digitata fruit extract, Tocopheryl acetate, Distearoylethyl hydroxyethylmonium methosulfate, Hydroxypropyl guar hydroxypropyltrimonium chloride, Phenoxyethanol, Sodium phytate, Benzyl alcohol, Dehydroacetic acid, Citric acid, Glycerin, Sodium benzoate, Potassium sorbate, Limonene, Eugenol, Linalool.

To jest prawdziwe bogactwo!
 

Efekt jaki uzyskała moja mama dzięki tej odżywce sprawia, że mam ochotę na dalsze eksperymenty z tą marką. Może inna wersja da moim włosom takie wow?

Znacie odżywki tej marki? Ja czytałam o nich zawsze bardzo wiele dobrego.


Nowości

Wracam do żywych! Wreszcie... Uff, już myślałam, że te koszmarki nigdy się nie skończą, ale wygląda na to, że wreszcie przyszedł ich kres. Zaczynam więc lekko i przyjemnie - pokazuję swoje zakupy i nie tylko z ostatniego czasu :)

Wygrana u Milenki za Blogmass :) Spełnione marzenia - peeling Sylveco, maska dziegciowa :)

 Historię tej nagrody już znacie. Kto nie widział niech zagląda TU i TU

Tym balsamem pokusiła mnie Angel - jest cudowny! Zakochałam się od pierwszego użycia!

Pora na kolejny szampon! Zakupiony na Iwos.pl :)

Znacie moje nowości?

Pacifica - egzotycznie pod prysznicem

Hej Kochani!
Przepraszam Was bardzo, że tak mnie mało... Ale nie uwierzycie jaki pech mnie ostatnio spotyka. Najpierw złapałam przeziębienie, które przeistoczyło się w chore zatoki. Gdy wyleczyłam zatoki zaczęła mi rosnąć kolejna 8... I mam powtórkę z wakacji, czyli zaciśniętą szczękę, ból przy przełykaniu, ciągły ból, nie śpię za dobrze, ropa mi się sączy i mam ciągle niesmak w ustach... Biorę antybiotyk na stan zapalny (bo ta 8 nie ma miejsca by rosnąć, więc narobiła mi niezły bałagan) i męczę się bardzo. Na szczęście opuchlizna z twarzy już zeszła... Mam nadzieję, że teraz rozumiecie, dlaczego tak nieszczególnie się udzielam kosmetycznie.
Dziś jest już troszkę lepiej, mam nadzieję, że obejdzie się już bez środków przeciwbólowych bo mój brzuch ledwo to wszystko wytrzymuje mimo bogatego wspomagania. I przespałam całą noc! Taki luksus, pierwszy raz od tygodnia :) Więc nadrabiam zaległości i opowiem Wam dzisiaj o cudownej mydlanej kostce marki Pacifica.


Kolorowy kartonik a w nim wielka kostka (170g) obtoczona jeszcze folijką. Czyli w sumie taki mydlany standard ;) Grafika na kartoniku bardzo prosta, ale to nie ona jest tutaj ozdobą a samo mydło. Zatopione są w nim drobiny, które nie mają żadnych właściwości masujących czy ścierających za to pięknie się prezentują... Mydło to jest nie tylko ozdobą łazienki, ale od razu robi za odświeżacz powietrza ;) Od razu czuć jego zapach po wejściu, a podczas kąpieli jest cudownie intensywny. I to poprawia humor gdy chlapa za oknem tak jak dziś! Na prawdę człowiek sam się uśmiecha gdy poczuje tę egzotyczną mieszankę. Owocowy raj - słodkie mango, orzeźwiający grapefruit. Razem dają moc odświeżenia, pobudzenia i czystości.
 

Mydło mimo swojej wielkości dobrze trzyma się w dłoni (ale jak ktoś nie chce tak dużej kostki wystarczy przekroić na pół i sprawa rozwiązana). Piana nie jest obfita, za to taka śliska - dzięki czemu nie trzeba jej wiele bo po prostu z łatwością ślizga się po ciele. Zmywa świetnie bród i nie podrażnia (nawet oczu). Dzięki takiej pianie jest też świetnym rozwiązaniem przy depilacji. To jedno z tych cudownie uniwersalnych mydeł!


Dla mnie najważniejsze jest, że moja skóra po kąpieli nie jest wysuszona na wiór, nie jest ściągnięta i swędząca (tak mam często, witajcie w moim świecie...) . Nie jest też jednak nawilżona - nie ma tak łatwo ;) 

Mydło zaskakuje tym, że się nie 'ciapcioli'. Zmniejsza swoją objętość bez rozmiękania i gubienia farfocli. Chętnie korzysta z niego też moja mama - tak samo jak ja pokochała jego zapach i fakt, że nie podrażnia skóry.


Ogólnie nie przepadam za mydłami glicerynowymi, ale mydła Pacifica to prawdziwe, naturalne cudeńka. Anulko, dziękuję Ci Kochana za tą cudowną kostkę! Na prawdę ostatnimi czasy to ona poprawia mój humor :*

Gdyby ktoś był chętny na zakup to informuję, że niestety można je dostać tylko na iherbie (KLIK), może kiedyś jakiś sklep zmądrzeje i je sprowadzi do Polski...